W poprzednim wpisie, dokonanym na stronie internetowej naszej agencji public relations Hanami Communications, starałem się opisać jak ważnym czynnikiem jest kompletowanie odpowiednich osób do pracy w public relations. Na dobrą sprawę, nie dotyczy to wyłącznie świata agencyjnego. Kompetentny, pracowity i uczciwy pracownik jest na wagę złota. O czym dobrze wiedzą wszyscy ci, którzy zarządzają takimi zespołami.
zarysy sylwetek ludzi jacy są najbardziej wart Doskonale wiem, że bieżący czas (2019) wymaga by skupiać się wyłącznie na success story. Jednak, do bólu prawdziwe historie, jak ta poniżej, również mogą być interesujące. W szczególności dla osób, które zarządzają agencjami public relations. Tak, jak ja kiedyś i teraz to robię.
Ta jest do bólu prawdziwa – mieliśmy kiedyś taki przypadek…
Z punktu widzenia bieżących czasów, wydarzenie, które miało miejsce (chyba) w 2010 roku ma wymiar archeologicznej skamieliny. Jestem pewien, że problem ten nadal występuje i będzie występował nadal. Dotyczy zawodowej uczciwość ludzi z którymi pracujemy – w tym przypadku – w agencyjnej rzeczywistości.
Mieliśmy wtedy, klienta w postaci ogromnej korporacji międzynarodowej, który powierzył nam opiekę public relations nad jednym ze swoich produktów FMCG. Relacjonując w dużym skrócie, z naszej strony wszystko działało jak trzeba: wysyłki do dziennikarzy, obdzwonki, jakieś spotkania, konferencje – normalka.
Któregoś pięknego dnia, zadzwoniła do nas przedstawicielka klienta i zadała proste pytanie – Dlaczego przy przygotowywaniu informacji prasowej o produkcie w opisie użyliście atrybutów świata marki produktu firmy konkurencyjnej? W słuchawce, po naszej stronie zapadła cisza. Odpowiedzieliśmy: eeeeee……, aaaaaa, oooooooo… , uuuuuuu …
Osoba, która od strony agencji czyli “Ciszewski Public Relations” była odpowiedzialna za tego klienta, wszystkiemu stanowczo zaprzeczała. Mówiła, że klient jest głupi, namolny, nie zna się, czepia się jej; przecież ona tak ciężko pracuje i się poświęca, a tu takie niesprawiedliwe oskarżenie… i temu podobne farmazony.
Zaczęliśmy sprawdzać. Od razu okazało się, że faktycznie – klient miał rację. Prawdą było to, że „na chama” władowaliśmy się w świat marki innego konkurencyjnego produktu.
Powiedzmy, że ten nasz podstawowy przekaz to w dużym obrazku: ciepła rodzina zasiadająca przy stole, wspólnie spożywająca posiłek, ciesząca się sama sobą, chwilą i wszystkim. Ciesząca się sobą w nieinwazyjnej atmosferze. Ufnie patrząca w przyszłość. Ten drugi świat konkurencyjnej marki wyglądał nieco inaczej. Pokazywał młodych ludzi, tańczących w takt muzyki. Towarzyszyły im pulsujące kolorowe światła, jakieś nowinki technologiczne. Są piękni, szczupli, bardzo modnie ubrani. Ze swojej młodości czerpiący, każdą komórką ciała co się da.
Musimy się chyba zgodzić, że pierwsza linia komunikacyjna nijak nie jest pasującą do tej drugiej. Dwa odrębne zbiory narracyjne.
Pewnie już się Państwo domyślacie jak było ? Gdy owa Pani pisała wzmiankowaną informację prasową o produkcie naszego klienta, znalazła w internecie informację prasową pochodzącą od firmy konkurencyjnej. Bez żadnego obciachu, refleksji czy też jakiegokolwiek uczucia wyższego zrobiła tak jak wiemy, że się robi = control a, control c oraz control v, następnie wysłała tekst do klienta z prośbą o akceptację. Nawet przecinków nie pozmieniała.
Nie ma co – wiedzieliśmy, że była to bardzo słaba sytuacja. Z tym klientem pracowaliśmy już dość długo; dodatkowo, mieliśmy perspektywy na obsługę kolejnych produktów z ich wielkiego portfolio. Generalnie przyszłość w aspekcie pracy na rzecz tego globalnego koncernu rysowała się – jak mawiają klasycy – brylantowo.
Na szczęście klientka była czujna, zadzwoniła do nas… Kolejne wydarzenia były do przewidzenia. Oczywiście przepraszałem, wiadrami sypałem sobie popiół na łeb, deklarowałem poprawę, zaangażowanie, wdrożenie dodatkowych procedur. Nie było o czym gadać, klient w trybie pilnym, rozwiązał z nami umowę. Tym samym, firma straciła przychód na poziomie kilkunastu tysięcy złotych miesięcznie. Z tą Panią oczywiście błyskawicznie się pożegnaliśmy.
Z pewnością jesteście ciekawi kim była i dlaczego tak zrobiła?
Miała wieloletnie doświadczenie korporacyjne. Wcześniej, po stronie klienta, pracowała w dziale komunikacji również dużej, międzynarodowej firmy. Sprawiała dobre wrażenie. Jak to mówią była inteligentna i oczytana. Z naszej perspektywy pracodawcy wydawało się więc, że wszystko składało się w jedną, spójną całość. Jakie motywy nią kierowały? Trudno powiedzieć… Chyba po prostu najzwyklejsze lenistwo wynikające z podłego fajansiarstwa życiowego, w którym osoba ta żyła.
Myślę, że gdyby ta informacja prasowa nie została zastopowana w ostatnim momencie, konsekwencje prawne oraz finansowe wobec mojej firmy mogłyby być tragiczne.
Mając wielkie doświadczenie mieliśmy oczywiście wdrożony system kilkuetapowego sprawdzania dokumentów, które od nas wychodzą na okoliczność normalnego redagowania, sprawdzania dat, miejsc, nazw poszczególnych wydarzeń (możliwość powstania czeskiego błędu jest wręcz nieograniczona). Nie przyszło nam jednak na myśl, by można było w 100% zerżnąć od kogoś tekst informacji prasowej i bezczelnie udawać, że samemu się go napisało. Od tamtego momentu zaczęliśmy sprawdzać teksty powstające w firmie za pomocą internetu…
Dziś nie pamiętam jak ta Pani wyglądała, jak się nazywała. Nic o niej nie chcę wiedzieć. Wspominam tę sytuację jako statystyczną nieuchronność fakapu, jaki musi mieć miejsce w każdej agencji świadczącej usługi public relations.