Choroby agencyjne
Jest kilka chorób na jakie może zapaść agencja public relations czy też w szerszym obrazku agencja marketingowa (lub też firma zajmująca się miękkimi usługami) gdzie uzyskany wynik jest efektem ciekawego, kreatywnego rozwiązania.
W przypadku agencji public relations ten aspekt jest bodaj najważniejszy (przyjmując założenie, że wykonawstwo jest na poziomie dobrym lub bardzo dobrym) Generowanie unikalnych konceptów komunikacyjnych, które będą w stanie „porwać” grupę do której dany komunikat został skierowany. Istotą takiego sukcesu są: kliknięcia, zaangażowanie odbiorców, informacja, która w nieformalny sposób „rozchodzi” się w przestrzeni medialno komunikacyjnej.
Oczywistym jest, że taki “marketingowy Święty Graal” zdarza się bardzo rzadko albo przynajmniej rzadko. Ponieważ w tym biznesie pracują raczej inteligentni ludzie, znakomicie wiedzą jakie są warunki brzegowe tej gry. Choć czasami z powodu taniego, osobistego konformizmu udają głupków. W mojej poprzedniej agencji, często bywało tak, że gdy wszystkie brain stormingi nie dały oczekiwanych efektów, kartka z konceptem strategicznym nadal była pusta. Często wtedy, jak królik z kapelusza, wyciągany był pomysł, kosmiczny, nie realizowalny, może nawet szkodliwy marketingowo z pewnością bijący wizerunkowo wobec mojej agencji i mnie osobiście.
Brzmiał on – … zaprosić do Warszawy znanego artystę i performera Christo (właściwie – Christo Władimirow Jawaszew) aby ten opakował Pałac Kultury w złotą folię spożywczą. Generalnie ten artysta specjalizował się w tzw. „sztuce krajobrazu” – cokolwiek by to nie znaczyło. Klienci na taki koncept reagowali najczęściej: sceptycznie, ironicznie lub patrzyli na nas spod oka jak na ludzi niepoważnych lub naciągaczy. Gdy pierwszy raz usłyszałem o tym pomyśle może i jakiś półuśmiech pojawił się na mojej twarzy. Później jednak, gdy ktoś wyjeżdżał z takim pomysłem od razu dostawałem żyły.
Inną jednostką chorobową jest lenistwo wynikające z cieplarnianych warunków pracy. Miałem kiedyś do czynienia u jednej zawodniczki, której płaciłem niezłą w sumie pensję “z syndromem dwóch tygodni. Z grubsza wyglądało to mniej więcej tak = mówię do niej – „Wiesz co, miałem ciekawy kontakt z potencjalnym klientem, może byś do niego zadzwoniła i umówiła się na spotkanie, a może prezentację …?” Zawsze z tych ust padała odpowiedź, „ ….Tak prezesie, ale jestem tak zarobiona, mam tyle na głowie, że najwcześniej jestem w stanie do tych ludzi zadzwonić za dwa tygodnie. Wcześniej nie dam rady, tyle roboty… Prezesie. Nie wiadomo w co ręce włożyć”. Przy innej okazji prosiłem ją „…Przyślesz mi rozliczenie z klientem X? Chciałbym zerknąć, proszę?” Odpowiedź – „… Prezesie, najwcześniej za dwa tygodnie, taka zarobiona jestem … No, nie wiem w co ręce włożyć …”. Oczywiście nic nie przysyłała, bo excela nie miała zrobionego. Za to udawała się na fajkę i kawę.
Choroba kolejna to arogancja. Arogancja agencyjna lub arogancja jednostkowa. Zwał jak zwał – jedna wynika z drugiej. A jej początek to poczucie rynkowej bezkarności. Dość często dotyczy ona agencji sieciowych i ludzi tam pracujących. Wynika to często z faktu, że klientów „prawie bez walki” otrzymuje się z macierzystej sieci. Tym samym, zapach frontowego prochu związanego z ciągłymi zabiegami o nowego klienta i nowe zlecenie, tak dobrze znane wszystkim nie sieciowym agencjom, jest raczej nieznany. Tak – to oczywiście skrót myślowy. Agencje sieciowe, również prowadzą walkę o nowych klientów. Jednak poziom stresu u kadry zarządzającej jest zupełnie inny.
Tak – oczywiście praca w agencji public relations to duże wyzwanie tak dla zarządzających jak i dla pracowników. Bez ustanku poddawani są presji rynkowej, płynącej od klientów oraz konkurencji. Na koniec dnia jest to zero jedynkowa gra, gdzie złe przyzwyczajenia, zaniedbania, wybieranie drogi na skróty są bardzo groźnymi zjawiskami, istotnie osłabiającymi agencję public relations